🎏 Uważaj O Czym Marzysz

Tłumaczenia w kontekście hasła "dowiedzieć o czym marzysz" z polskiego na angielski od Reverso Context: Chciałbym się dowiedzieć o czym marzysz. Opis produktu. Wzruszająca i odkrywcza historia przyjaźni, miłości, złamanych serc i nieoczekiwanych zwrotów w życiu trzech wyjątkowych kobiet. Zaskakujący debiut powieściowy Mike'a Greenberga, gospodarza najpopularniejszego amerykańskiego programu radiowego o sporcie. Brooke piętnaście lat temu poślubiła chłopaka z college’u Książka: Niebieskie oczy czarny ląd Uważaj, o czym marzysz, bo może ci się spełnić autorstwa Gunilla Fagerholm, wydawnictwa: Imprint Media. Dostępna w Woblink! Liczba stron: 390 to gwarancja świetnej zabawy. Connelly Victoria - Uwazaj, o czym marzysz Bobowi i Annie z najserdeczniejszymi pozdrowieniami Podziękowania Dla mojego świetnego zespołu, na którego wsparcie zawsze mogłam liczyć: Deborah Wrig #MASTERKLASA #DZIEŃ4 ️MASZ WSZYSTKO O CZYM MARZYSZ ️ A więc to takie uczucie, kiedy wszystko o czym marzyłaś stało się prawdą. 裡 Nasz umysł nie odróżnia prawdy od fałszu. Dlatego oglądane filmy marzę o kursie Montessori, kursie z dogoterapii ,( nie stać mnie na nie,ale chciałabym je zrobić i za darmo dawać to wszystko czego mnie tam nauczyliby dzieciom,nie za pieniądze. Marzę by założyć fundację! “@dorowska1 @SeliwiakE @LadyInB43912586 @DanutaKuchar @Admira37447397 @dobkowska_ewa @DrVim2 @Iwona12188995 @100lejarz @Micha59212967 @Natalia94852670 Otwierając drzwi do jednego ze sklepów odzieżowych Gabrielle marzyła jedynie o tym by ten dzień jak najszybciej się skończył. Szybko skierowała się w stronę regałów z sukienkami, mijając po drodze sztucznie uśmiechającą się ekspedientkę Wybór sukienek był tutaj dość skromny i cała nadzieja blondynki, że znajdzie tu coś podobnego do sukienki Chanel która miała na Kniha Uważaj, o czym marzysz v seznamu Oblíbené Knihu Uważaj, o czym marzysz má v seznamu Oblíbené 0 uživatelů Zwiastun krótkometrażowego filmu pt: ZmierzaćZmierzać… co to znaczy ? do czego dąży każdy człowiek, czym wypełnia się chwilę ciszy może tak właśnie powstają Listen online to Kaz A.K.A. Balagane - Uważaj o czym marzysz (feat. Dj U.R.B.) and find out more about its history, critical reception, and meaning. Playing via Spotify Playing via YouTube Uważaj, o czym marzysz, bo życzenia się spełniają! :D Chciałaś, by ceny ulubionych produktów były niższe? :D W Market Kami już obowiązuje nowa gazetka pełna gorących, świątecznych nowości. zEHqSXY. „Uważaj, o czym marzysz, bo może się spełnić” – to zdanie wraca do mnie jak bumerang. Z okazji Dnia Marzyciela kilka słów na temat marzeń. Niedawno, po siedmiu latach, odezwała się do mnie koleżanka. Zapytała, czy chciałabym wziąć udział w wywiadzie do Radia Nowy Świat na temat marzeń. To read an English version of this article click HERE. Powiedziała, że nieustannie jest pełna podziwu dla mojej odwagi, żeby spełniać swoje marzenia, i chciałaby ze mną porozmawiać właśnie na temat marzeń. A że 8 września przypada Dzień Marzyciela, to wszystko się zgadza. Zrobiło mi się szalenie miło i zgodziłam się na wywiad Zaczęłyśmy rozmowę od samych pozytywów. Od tego, że marzenia są potrzebne i żadna z nas nie wyobraża sobie bez nich życia. Że stanowią naszą siłę napędową. Że zmieniają nasze postrzeganie rzeczywistości. Ale z czasem robiło się coraz poważniej i poważniej. Aż w pewnym momencie któraś z nas przywołała frazę: „Uważaj, o czym marzysz, bo może się spełnić” I ja dziś w tym właśnie temacie. W temacie ceny marzeń. Na przykładzie mojego pobytu na Terceirze. W październiku 2014 roku po raz pierwszy usłyszałam o istnieniu Terceiry. W czerwcu 2015 roku po raz pierwszy poleciałam na nią na wakacje. I się w niej zakochałam. W styczniu 2016 roku (w środku azorskiej zimy) poleciałam na kolejne wakacje. A w styczniu 2017 roku się przeprowadziłam. Początkowo z planem pozostania na środku Atlantyku 3 miesiące. Jestem już ponad 3 lata. Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia Uwielbiam marzyć. Ale marzenie bez woli jego spełnienia i bez ciężkiej pracy pozostaje często tylko marzeniem. I to jest w porządku, nie wszystkie marzenia trzeba spełniać. Ale jeśli na jakimś nam naprawdę zależy, zamiast czeka na gwiazdkę z nieba, lepiej zakasać rękawy. Otworzyć szeroko oczy, zacząć szukać sposobności, rozmawiać z ludźmi, działać. Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia. Jeśli chcemy coś osiągnąć, musimy zacząć działać w tym kierunku już dziś. Czy działanie na rzecz naszego marzenia zajmie czas? Jasne, że zajmie. Ale ten czas minie niezależnie od tego, czy będziemy działać, czy siedzieć z założonymi rękami. Jeśli będziemy działać, upływający czas będzie nas przybliżał do upragnionego celu, a nie oddalał. Marzenia trzeba skonfrontować z rzeczywistością Pięknie brzmią frazy, że „możesz wszystko”, że „jeśli tylko chcesz, jesteś w stanie sięgnąć gwiazd”. Bullshit. Nie wszystko jest możliwe, nie wszystko możemy osiągnąć. Ale możemy osiągnąć naprawdę wiele. Jeśli chcemy i jeśli działamy. I jeśli sprawdzimy, jak nasze marzenia mają się do rzeczywistości. Co się działo u mnie między czerwcem 2015 a styczniem 2017? Cóż, przede wszystkim u mnie w pracy wszyscy wiedzieli już, że wzdycham za Azorami. Że fizycznie byłam w Polsce, ale moje myśli krążyły wokół małej wyspy na Atlantyku. A od stycznia 2016 roku – jeszcze bardziej. Ale wiedziałam, że pracy na Azorach jest jak na lekarstwo, że nie mogę się przeprowadzić bez pewności zatrudnienia. Odpowiadałam na różne ogłoszenia o pracę, ale nigdy nie dostałam nawet potwierdzenia, że moja wiadomość dotarła. Nie mówiłam po portugalsku, mieszkałam na drugim krańcu Europy – czego się spodziewałam? Aż któregoś razu pojawiła się okazja Przeczytałam u znajomej na Facebooku ogłoszenie o pracę, wzięłam udział w rozmowie rekrutacyjnej, zostałam zaakceptowana – i następnego dnia złożyłam wypowiedzenie w mojej pracy w Polsce. (Pisałam o tym w artykule „W podróży przez życie liczy się każdy krok”). Miesiące do wylotu spędziłam, rozważając moją decyzję. I z każdą chwilą bojąc się coraz bardziej, co będzie. Zostawiałam moją rodzinę, przyjaciół, pracę, miejsce zamieszkania, hobby. Zostawiałam wszystko, co było mi znajome i co lubiłam, na rzecz jednej wielkiej niewiadomej. I najgorsze było to, że nie umiałam racjonalnie wytłumaczyć mojej decyzji. Nie umiałam uspokoić mojej rodziny, nie umiałam wyjaśnić przyjaciołom, dlaczego to robię. Wiedziałam tylko, że jeśli nie spróbuję, będę do końca życia żałować I będę się do końca życia zastanawiać: „Co by było, gdyby?” Nie chciałam tak żyć. Nie chciałam żyć ze świadomością, że nie skorzystałam z szansy, którą dało mi życie. Bo jedna rzecz praca na rzecz marzenia, druga – oczy szeroko otwarte na to, co podsuwa nam życie. „Łapanie fali”, jak mówił mi znajomy surfer. Ale decyzja o spełnieniu mojego marzenia niosła za sobą dużo bólu i dużo łez Po pierwsze, miałam świadomość, że zupełnie wbrew własnej woli zraniłam swoich bliskich. Moja decyzja niosła ból dla najważniejszych dla mnie osób, których nie chciałam zranić za nic w świecie. Niosłam ciężar świadomości ich bólu na swoich barkach. (Aż do czasu, kiedy i ja poczułam, i oni poczuli, że na Azorach jestem po prostu szczęśliwsza. I mogę dać im z siebie o wiele więcej niż byłam w stanie dać w Polsce. Bo jestem w stanie dać to z głębi mojego radosnego serca). Po drugie, ja sama szalenie tęskniłam. Tak, jak wspominałam w artykule „Na huśtawce” – byłam w rozkroku. Jedną nogą w Polsce, drugą na Terceirze. De facto ani tu, ani tu. Tęsknota za bliskimi była tak ogromna, że nie pozwalała mi normalnie funkcjonować. I jednocześnie zamykała mnie na relacje z osobami mieszkającymi na wyspie. Zawierając nowe znajomości, czułam się, jakbym zdradzała moich przyjaciół z Polski. I mimo że dziś wiem, że zupełnie to tak nie wygląda – długo żyłam z poczuciem winy. (Swoją drogą, czy też macie wrażenie, że poczucie winy to bardzo polska cecha?) Po trzecie, znalazłam się w miejscu, którego nie znałam, bez języka, z zaledwie kilkoma życzliwymi mi osobami. „Nie umiałam w życie na wyspie”, tak to można najprościej nazwać. Uczyłam się wszystkiego od nowa. Tęskniłam za znajomymi produktami w sklepach, za metrem działającym do późnych godzin nocnych, za działającymi przez cały dzień kinami, za ludźmi, którym nie muszę za każdym razem tłumaczyć wszystkiego od początku. Nic nie było takie, jak się spodziewałam W Polsce miałam bardzo ciekawe prace. Tutaj nagle na początku dostawałam najbardziej podstawowe zadania, no bo przecież byłam nowa i nie znałam się na temacie. Na spotkaniach ze znajomymi rozmowy po angielsku płynnie przechodziły w rozmowy po portugalsku. A ja siedziałam z głupim uśmiechem. I z wdzięcznością przyjmowałam każdą pomoc w tłumaczeniu z portugalskiego na angielski. Czy tego się spodziewałam? Zdecydowanie nie. Podobnie jak nie spodziewałam się przytłaczającej azorskiej zimy – mimo że spędziłam już wcześniej jedne zimowe wakacje na wyspie. Nie spodziewałam się grzyba na ścianie. Nie spodziewałam się chodzenia zimą po domu w kurtce i czekania 10 minut na ciepłą wodę pod prysznicem. Nie spodziewałam się uczucia klaustrofobii pojawiającego się po kilku miesiącach na wyspie. Ani tego, że latem będzie mi czasem ciężko oddychać. Dosłownie. Przez poziom wilgoci w powietrzu. Nie spodziewałam się, że bliskie mi osoby będą przechodziły operacje w czasie mojej nieobecności. Że mój kuzyn umrze, a ja nie będę mogła lecieć na pogrzeb. Że dzieci mojej przyjaciółki zobaczę już wyrośnięte, a nie w beciku. Że nie będzie mnie na wieczorze panieńskim mojej siostry. Że przegapię niezliczoną liczbę urodzin, spotkań, świąt. Że moi bliscy będą wspominali wydarzenia, w których nie brałam udziału. Że będąc na święta z rodziną, będę się bała zezłościć o cokolwiek, bo przecież jestem na krótko i wszystko powinno być przez ten czas idealnie. Naprawdę się tego nie spodziewałam. Widziałam oczami wyobraźni małą piękną wyspę na środku Atlantyku i spokojne, sielankowe życie. Dopiero na miejscu dowiedziałam się, że każde marzenie ma swoją cenę. I swoje mroczne oblicze. Czy wiedząc to wszystko, dziś zrobiłabym to samo? Tak. Bez mrugnięcia okiem. Przeżyłam tu wiele trudnych, ale też wiele dobrych chwil. Nauczyłam się przez ten czas więcej niż nauczyłabym się w ciągu 10 lat w Polsce, żyjąc moim „normalnym” życiem*. Nie zawsze było przyjemnie i sielankowo. Nie zawsze było łatwo (do tej pory nie jest). Ale było warto. Cieszę się, że posłuchałam swojej intuicji. Że posłuchałam wewnętrznego głosu, który mówił mi: „Spróbuj”. Gdybym nie spróbowała, żałowałabym do końca życia. Jak powiedział Szekspir, „Życie nie jest ani lepsze ani gorsze od naszych marzeń – jest tylko zupełnie inne” Czy marzenia wiążą się z ryzykiem? Wiążą się. Czy wszystko może pójść źle? Może. Ale czy to znaczy, że powinniśmy przestać marzyć? Absolutnie nie! Marzcie i spełniajcie swoje marzenia! Dużo siły Wam życzę! I pozdrawiam gorąco ze środka Atlantyku! Fot. Ola Mroz * Wzięłam „normalne” w cudzysłów, bo już widzę komentarze: „Mili, te twoje dwa kierunki studiów, ciągłe podróże, praca z muzykami, praca z uchodźcami i teatr to naprawdę takie normalne życie?” Dla mnie tak, dla mnie to było moje normalne życie. Choć teraz z perspektywy widzę, że było bardziej wypełnione marzeniami, które jedno za drugim spełniałam, niż mi się wówczas wydawało. W procesie coachingu stawiamy sobie cele. Formułujemy je tak by miały wydźwięk pozytywny. Po co? Żeby mózg właściwie zidentyfikował to, do czego ma dążyć. Raz wypowiedziane głośno stwierdzenie poparte silnym przekonaniem, że tego bardzo chcemy, daje do mózgu sygnał SZUKAJ, a ten zaczyna kombinować i dążyć do osiągnięcia celu. Bywa, że zupełnie mimochodem dookoła nas zaczynają się dziać rzeczy sprzyjające osiągnięciu tego, co sobie zakładaliśmy. Tylko, że to wcale nie jest przypadek:) To celowe działania naszego mózgu! Dlatego uważaj o czym marzysz. Przykład, czyli jak spełniłam swoje marzenie? W zasadzie to spełniłam marzenie, które nawet marzeniem nie było. Nie zdążyło się nim stać, bo od razu myśl wprowadziłam w życie. Pokonałam swoje ograniczenie. Coś co w toku coachingu zamierzałam sobie postawić za cel, którego jeszcze nie zdążyłam przepracować, bo już się udało, zrealizowało …STOP! Ja zrealizowałam:)Ucząc się i praktykując coaching indywidualny, podziwiałam ludzi, którzy prowadzą całe grupy. I kiedyś głośno powiedziałam ” chcę robić coaching dla grup i zespołów”. I stało się! Kilka dni później poprowadziłam coaching grupowy dla 13 osób! Kiedyś z podziwem, niedowierzaniem, a nawet lękiem patrzyłam na wszelkiej maści trenerów, coachów, mówców. Niewyobrażalnym, poza możliwością objęcia tego przez moją świadomości: było dla mnie zrozumienie jak to możliwe, że ten oto człowiek nie boi się stanąć przed tyloma, często obcymi osobami i mówić. Zapraszać do wykonania jakichś czynności, sprawiać, że ludzie to robią, słuchają, wynoszą dla siebie wartość. A jeszcze przy tym mówić składnie, z sensem i bez widocznego stresu. Co kiedyś o sobie myślałam? Sądziłam, że dla mnie to nieosiągalne i odrzucałam temat z miejsca, za każdym razem podziwiając tych, którzy to robią. W ogóle nawet nie próbowałam sobie siebe w takiej sytuacji wyobrazić. Kiedy szkoliłam się z coachingu już w pierwszych dniach mojego kursu wyzwaniem było poprowadzenie sesji treningowej z innymi uczniami. Stres mnie zżerał, kończyny się trzęsły, serce waliło, ręce pociły, słowa plątały. Jednak z dnia na dzień te sesje prowadziłam, mimo stresu, mimo tych wszystkich somatycznych przypadłości, które z biegiem czasu coraz mniej mi dokuczały (bo nie powiem żeby znikły całkowicie), ale jakoś tak się stało, że w okolicach 11 dnia szkolenia, czyli za razem w okolicach 11 sesji coachingu prowadzonego przeze mnie, zrodził się w mojej głowie pomysł poprowadzenia warsztatu grupowego, w konkretnym terminie, dla konkretnej grupy osób… i wiecie co?!Zupełnie nie myślałam wtedy o stresie, tylko o tym jakie będą efekty, co to przyniesie, co ludzie odkryją, jak zadziała moc grupy i mojej ulubionej techniki . Uważaj o czym marzysz, czyli jak głośno wypowiedziana myśl stała się faktem. I trach, zanim się jeszcze na dobre z tym oswoiłam, zdążyłam wypowiedzieć swoją myśl głośno w towarzystwie kilku znaczących dla mnie i tego właśnie tematu osób i chyba właśnie dzięki temu, nie wiedzieć kiedy zaangażowałam swoje siły w to, żeby pomysł stał się rzeczywistością. Umówiłam się na termin, i nawet dogadałam z bardzo inspirującą trenerką/coachem na coś w rodzaju rozmowy wspierającej, inspirującej i podpowiadającej co i jak zrobić . Okazało się (po raz kolejny już!), że słowa Coelho „I kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie Twojemu pragnieniu” -naprawdę się sprawdzają. Ten cytat oraz jeszcze jeden bardzo, ale to bardzo mi tutaj pasuje:„uważaj o czym marzysz, mózg nie zna się na żartach!”. Głośno wypowiedziane słowa zadziałały na mój mózg jak sygnał do działania, a nie tylko czcze gadanie:) Marzenie stało się faktem ! Nawet choroba nie była w stanie mnie osłabić. Poszłam, zrobiłam to, poprowadziłam. Od doskonałości leżało to o spory kawałek, ale wiecie co? Ludzie byli zadowoleni, odkrywali, poszerzali swoją perspektywę,otwierały im się oczy. Widziałam uśmiechy, optymizm, którego trochę matką się poczułam. To piękne. Nasz mózg pomaga spełniać marzenia, jeśli tylko mu na to pozwolisz. Jeśli sobie pozwolisz:) ” … kimkolwiek jesteś, cokolwiek robisz, jeśli naprawdę z całych sił czegoś pragniesz, znaczy to, że pragnienie owo zrodziło się w Duszy Wszechświata. I spełnienie tego pragnienia, to Twoja misja na Ziemi.” I to właśnie od dłuższego czasu czuję, że mam swoją misję i to daje mi takie poczucie spokoju, spójności. Zdecydowanie najpiękniejsze uczucie jakiego do tej pory doświadczyłam. A Ty, jak spełniasz swoje marzenia? Uważaj o czym marzysz..:) Jeśli podobał Ci się ten wpis, podziel się linkiem z innymi. Jeśli chcesz być na bieżąco, zapraszam do śledzenia mojego bloga lub zapisania się do newslettera. A tymczasem powodzenia we wdrażaniu zmian! Kasia źródło zdjęcia: Romans Pascal Oprawa: Miękka ze skrzydełkami Opis Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić!!!Alice jest typową szarą myszką. Marzy o wielkiej miłości i powodzeniu u płci przeciwnej. Piękna i kapryśna siostra Stella zaprasza ją na wakacje. Krystalicznie czysta woda, błękitne niebo i skąpana w słońcu grecka wyspa to wszystko, czego jej potrzeba, żeby odpocząć od codzienności i problemów w Alice poznaje Mila, przystojnego ogrodnika na Kethos, po raz pierwszy czuje się wyjątkowa i pewna siebie. Czy to tylko magia wakacji i przelotny romans? A może to jednak prawdziwa miłość, która przetrwa wbrew wszystkiemu i wszystkim? Szczegóły Tytuł Uważaj, o czym marzysz Oprawa Miękka ze skrzydełkami Podobne z kategorii - Romans Darmowa dostawa od 199 zł Rabaty do 45% non stop Ponad 200 tys. produktów Bezpieczne zakupy Informujemy, iż do celów statystycznych, analitycznych, personalizacji reklam i przedstawianych ofert oraz celów związanych z bezpieczeństwem naszego sklepu, aby zapewnić przyjemne wrażenia podczas przeglądania naszego serwis korzystamy z plików cookies. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień przeglądarki lub zastosowania funkcjonalności rezygnacji opisanych w Polityce Prywatności oznacza, że pliki cookies będą zapisywane na urządzeniu, z którego korzystasz. Więcej informacji znajdziesz tutaj: Polityka prywatności. Rozumiem Uważaj o czym marzysz, bo marzenia się spełniają, choć nie zawsze tak, jak byśmy sobie tego życzyły. Niebacznie wypowiedziałam życzenie nie precyzując go dokładnie…Wolny czwartekTak mi wypadło z grafiku w pracy. Hm, co by tu porobić? Mam zakupy do zrobienia, a tak poza tym? Chyba się trochę poobijam? Może książka? Nowy tekst na bloga? Mydełka porobię, albo buraki zakiszę? Ale będzie super! Taki spokojny, domowy dzień…Kasiu idziesz jutro do pracy? – moja mamaNie, a co?A bo byś mnie na cmentarz podwiozła, wiesz u babci tyle żołędzi i liści, trzeba to posprzątać na Wszystkich ŚwiętychJasne mamo, pojedziemyMamooo na którą idziesz jutro do pracy? – HaniaNie idę córciuTo podwieziesz mnie na przystanek?Podwiozę, czemu nie?A odbierzesz mi z przychodni receptę? – moje dziecię pytaO, to i mnie być leki z apteki odebrała – moja mamaSłuchaj a po drodze nie kupiłabyś mi liquidów? – KarolPewnie. I tak jadę na zakupy, to ci gdzieś kupięMamo odbierzesz mnie z dworca o – sms od starszej pociechySiMamoooo, a odbierzesz mnie z korepetycji? – młodsze dziecięOczywiście, o której? radęNo nie potrafię odmawiać. To prawda. Kocham ich, a jestem prawie jedynym kierowcą w rodzinie. Jednak jestem tylko człowiekiem, więc pomyślałam – „O ja pierniczę, znowu. A miało być tak pięknie. Żebym chociaż jeden dzień miała bez samochodu…” A mój Anioł Stróż, trochę zakręcony i chyba też potargany, a może już przygłuchy, lub żartowniś? Wysłuchał tego mojego życzenia…Dzień Świra, czyli mój normalny (?) dzieńPobudka to ciężki moment w życiu każdego, a już w życiu nastolatki to szczególnie. Dlatego nie dziwi mnie, że córcia zaspała i trzeba ją zawieźć do szkoły, zamiast na przystanek. Okej jedziemy, trochę w pośpiechu, bardzo walcząc z korkami, docieramy do teraz zakupy, po mamę i na nie! Coś piknęło mi w telefonie. To przypominajka – „Idź do Straży Miejskiej”. O kurczę! Zapomniałam! Jadę. Włożyli mi kartkę pod centrum handlowym, w którym pracuję, bo przez tych studentów z Politechniki, co parkują na naszych miejscach, ja zaparkowałam chyba w nie do końca dozwolony sposób. No nic. Porozmawiam, uproszę. Może mandatu nie dadzą…W radio właśnie leci horoskop wróżbity Macieja, podgłaszam: „Ryby, dzisiaj możecie liczyć na finansową pomyślność” Hura! Każdy grosz się przyda. Dzięki Ci wróżbito Macieju!W Straży nie było „tego co trzeba strażnika”, a nikt inny nie wiedział, co zrobić ze mną. Obiecali, że „ten co trzeba strażnik” zadzwoni w poniedziałek. Okej, przynajmniej na chwilę się odroczy na tam Kasiu zakupy? Bo ja już gotowa, bo wiesz, potem korki. To lepiej szybko pojechać – Pędzę więc do domu, żeby zabrać Mamę i uniknąć nie unikamy, ale jakoś udaje nam się zaparkować pod cmentarzem, sprzątamy, ustawiamy i wracamy. W korkach. W mega pospieszmy się, bo niedługo Ola wraca, a obiadu nie ma jeszcze i co damy jeść tej chudzinie?Dobrze Mamo, tylko jeszcze apteka, pamiętasz?Po prawie godzinie przebijania się przez korki docieramy do apteki. Stajemy. Łup! Chrup! To moje Czerwone Ferrari zaryło podwoziem w krawężniczek idealnie dopasowany do jego nic się nie stało, ale nieźle pani przywaliła – Krzyczy do mnie jakiś mądrala. Jak ja kocham takich mądrali. Zawsze się zjawiają, by kobietę pouczyć. Trudno, mam nadzieję, że naprawdę nic się nie stało. Biegnę do apteki – kupione, odebrane, biegnę do auta. Ruszam. Lekko cofam. Łup!Co pani wyprawia! Zniszczyła mi pani auto! O, i jeszcze ucieka!Nie uciekam. Stoję w poprzek osiedlowej drogi. Muszę jakoś ją udrożnić. Ale ok, pan nerwowy, więc zostawiam auto tak jak na tą jego piękną Kię Sportage i nie wiem co uszkodziłam. Nic nie Tutaj, Widzi pani!? I kto mi za to odda?!Facet wrzeszczy i pokazuje mi… pięciocentymetrową ryskę na feldze auta. Taką, którą można szmatką zetrzeć. Nie wierzę własnym oczom, ale co? Spisujemy protokół, czy mam policję wzywać?Policję!? Jaką policję?! Do czegoś takiego?! Nie mam czasu, na policję! Spisujemy protokół. Biiiiiiip!Jak stanęłaś debilko?!To kierowca śmieciarki, który właśnie w tej chwili musiał wjechać, w tę leniwą osiedlową uliczkę. Przestawiam auto i dalej spisujemy protokół. Potem właściciel auta mnie dłuuugo i dokładnie legitymuje, dzwoni do ubezpieczyciela i rzeczoznawcy, trzymając w ręku moje prawo jazdy i przy okazji zrzędząc niemożliwie. Krew mi się gotuje. Wróżbita. Finansowa pomyślność, cholera! Jestem w plecy o podwyżkę ubezpieczenia! Dobrze, że resztkami przytomności zdjęcie cały czas mi przypomina, że nie ma obiadu jeszcze i nie zdążymy końcu „pan bardzo dokładny” oddaje mi prawko i mogę jechać. Dobra, Zmiana planów. Zawożę mamę. Zostawiam ją w domu, żeby obiad ugotowała, a sama ruszam dalej z drobnymi przysługami dla wszystkich. Co to ja miałam…? Aha, receptę z przychodni odebrać, liquidy kupić. Ojej i jeszcze paczka jest na poczcie do odebrania. Jadę na pocztę, do przychodni, po liquidy i jeszcze wypłacić z bankomatu. Wszystko? Eeee, jeszcze płaszcz z pralni odebrać. Teraz Wszystko. To może pojadę na ten obiad? Nie, nie zdążę. Czas jechać po coś mi zaczyna grzechotać pod spodem coraz mocniej…Piszę do Karola : „chyba rozwaliłam podwozie”.Zero reakcji, trudno. Może nie widział. Chyba dojadę wszędzie gdzie trzeba? Wieczorem pokażę mu przebijam się przez zakorkowaną, zdążająca na cmentarze po pracy, Łódź. A właściwie w większości stoję. „Mamo, daleko jesteś, bo już skończyłam i spieszę się, bo się umówiłam z Klaudią” – sms od córki. Wysilam komórki mózgowe, uciekam z korka w korek. Zabieram dziecię i znów kluczenie i kombinowanie, by dojechać do domu na czas, bo dziecko się Toyotka zaczyna dziwnie charczeć…Dojeżdżamy do domu. Zjadam szybko obiad (Dzięki Ci Panie za moją mamę). Która to godzina? Już? Czas po Olę na dworzec. Hania zabiera się ze mną. Ma coś jeszcze do załatwienia po drodze, to ją podrzucę. Ruszam. Jakieś 500 metrów od domu zapala się lampka ładowania. „Niedobrze” – myślę, ale nie mam czasu analizować. Ola pisze, że już czeka na dworcu i że marznie. W aucie też robi się jakoś zimniej. Chyba siadło do dworca i z trudem biorę ostatni zakręt. To wspomaganie kierownicy padło. Ale co tam, zaraz wyściskam moje dzieciątko i pojedziemy do domu, a martwić się będziemy wielką walichę do małego bagażnika i ruszamy. Moje Maleństwo coś nie chce ciągnąć. Światła przygasają. A tu mega, mega korek przy skręcie w prawo w drogę ze szlabanem na przejeździe kolejowym. Toyotka przygasa. „Proszę wytrzymaj, proszę wytrzymaj. Nie teraz. Nie padaj. Pls nie tutaj!”W tym miejscu zawsze jest nerwowo,ale dzisiaj, przed Wszystkimi Świętymi szczególnie. I właśnie tutaj, w najbardziej zatłoczonym, znerwicowanym miejscu na Ziemi, moje autko… głuche, bez z dziewczynami auto na chodnik. Nie szkodzi, że na sam róg drogi i wszyscy mają problem, żeby obok nas przejechać. Przed nami stoi znak drogowy. Nie mam siły manewrować, by go ominąć. Stoimy więc, jak stoimy. Obtrąbiane i nie wiem co do Mojego otworzyć maskę i zobaczyć, czy kabelki nie spadły. Boziu! Jakie znowu kabelki?! Ale otwieram, patrzę. Kabelków nie widzę. Z resztą jest ciemno, choć stoimy pod latarnią. Ale wydaje mi się, że widzę takie trzy kółka z boku silnika, których kiedyś chyba nie widziałam. Musiało je coś wtedy zakrywać? Mówię o tym tak. Zerwał się pasek od ładowania akumulatora. To on był na tych trzech kółkach kiedyś, a teraz go nie ma.„Urwana pokrywa podwozia go zerwała” – myślę sobie, ale Karolowi tego nie mówię. Wszak nie zareagował na moją informację o uszkodzonym podwoziu, więc za dużo tłumaczenia by było dzwoni do Taty,który podjeżdża do mnie swoim autem na ratunek. Boże, jak to dobrze, że mógł przyjechać. Kompletnie nie widziałam co począć. Samochód dla mnie to czarna magia. Tata przykręca do mojej Biedroneczki hak, wyciąga linkę i pyta, czy kiedyś byłam holowana i czy dam sobie radę. Pewnie! Pewnie?Dziewczyny dla bezpieczeństwa przesiadają się do Taty, a ja z duszą na ramieniu „pędzę” na lince holowniczej przez zakorkowaną, rozkopaną, zwariowaną Łódź. Parę zbyt szerokich zakrętów, parę za późnych hamowań. Pot na czole, klucha w gardle, noga nerwowo wciskająca pedał hamulca, ale dojechaliśmy. Jeszcze tylko podepchnąć auto pod płot zaprzyjaźnionego mechanika i… do się na nogach. W głowie mi się kręci. Mam dość. Biorę gorącą kąpiel. Chyba trochę przysypiam. Za chwilę budzi mnie z letargu gdzie masz kluczyki od auta? Mechanik dzwonił, żebym mu przyniósł, to w sobotę z rana zajmie się autem.„Extra!”- Myślę, „Może już pojutrze będę miała autko? Tylko co z cmentarzami? Chciałam mieć dzień bez auta, ale czy to musiał być akurat Dzień Wszystkich Świętych? Jak ja się z tej moje wsi dostanę na te wszystkie cmentarze po całej Łodzi rozrzucone? „Aniołeczku Sróżku, kompletnie wszystko pokręciłeś…Mija godzina, może dłużej. Karola nie ma. Wreszcie wchodzi. Mina obolała, sztywna, prawa ręka wyciągnięta ku Dwa palce sine i opuchnięte, kolejne dwa rozharatane, krew się się stało?!Wpychaliśmy auto na podwórko i mechanikowi coś się pokręciło. Zamiast skręcić w lewo, skręcił w prawo wprost na róg domu. Auto przytarł, dłoni mi o mało nie zmiażdżył, bo ja pchałem z tyłu. Masz cały bok auta do Potarganku, serio?!Nadeszła noc. Poszłam spać z nadzieją, że to już koniec tu rano:Mamo, chyba mi zginął portfel, a w nim wszystkie moje dokumenty… Na początku zeszłego roku siedziałam w kuchni swojego mieszkania w Berlinie i w trakcie rozmowy ze znajomym powiedziałam mu niespodziewanie, że tęsknię za Mią (moją jedyną i najfajniejszą córką). Nie miało to do końca sensu, bo Mia szalała po tym samym mieszkaniu, w którym właśnie siedzieliśmy z córką znajomego, i była na wyciągnięcie ręki. Ja z kolei na co dzień za nią tęskniłam, sama nie do końca rozumiejąc, jak mogę marnować te kilka godzin darowanej mi w ciągu dnia wolności na tęsknotę za wiecznie toczącą się kulką energii. Mogłabym spędzić je na pracy lub chociażby siedzeniu i nic nie robieniu. No właśnie, ona spędzała kilka godzin dziennie w przedszkolu, a ja miałam wrażenie, że jej dzieciństwo ucieka mi przez palce. Winię za to pomysł kupna kampera, który zrealizowałam kilka lat wcześniej (kampera nr 1, bo jesteśmy obecnie na numerze 3). Doprowadził on do tego, że spędzałam z córką ładnych kilka miesięcy rocznie w drodze. Odkryłam wówczas, jak totalnie genialne jest moje dziecko. W pewnym momencie stwierdziłam, że jedynym i rozsądnym wyjściem z tej całej tęsknotowej sytuacji będzie zabranie Mii z przedszkola, wpakowanie jej do kampera i podróżowanie z nią do momentu, kiedy będzie musiała iść do szkoły, czyli przez kolejne 2 lata. Od momentu kiełkowania pomysłu do podjęcia ostatecznej decyzji minęło 10 minut. Pozostało jedynie wciągnięcie do planu Tomasza (taty) i samej Mii. Tomasz powiedział „OK” w 5 sekund, Mia odpowiedziała „super”. Poszło łatwo i bez dramatu. Kolejne dwa miesiące na przemian jeździliśmy Thelmą (naszym przyszłym domem na kółkach i kamperem nr 3) i pakowaliśmy nasze życie w Berlinie do pudeł, żeby zwolnić mieszkanie. I tak, po zdaje się kolejnych przysłowiowych 5 minutach, siedziałam w naszym 30-letnim kamperze i dopiero wtedy doszło do mnie, że moim domem oficjalnie jest samochód. Fala szczęścia, która mnie uderzyła, była niesamowita, bo właśnie zrealizowałam plan, który zawsze siedział gdzieś z tyłu mojej głowy. No właśnie, ten plan… Doświadczenie w drodze z Mią miałam spore. Kiedy skończyła roczek, zabrałam ją do Australii, gdzie prowadziłam warsztaty z fotografii kulinarnej. Kiedy miała 2 lata, pojechałyśmy na długie tygodnie do Nowej Zelandii, gdzie wspólnie kempingowałyśmy na dziko w 50-letnim kamperze. Po powrocie kupiłam swojego pierwszego kampera, który niemalże rozchodził się w szwach, i przez bite 5 miesięcy jeździłyśmy nim po Europie. Ja i Mia, tata dojeżdżał od czasu do czasu, na chwilę. To, czego nie wzięłam pod uwagę, to to, że matki są niezwykle zorganizowanymi istotami. Potrafimy żyć w kamperze, ugotować, zaplanować, popracować, a i dostarczyć wszystko w terminie, zrobić pranie w rzece. I jeszcze wstać o 4:30 rano, żeby podziwiać wschód słońca z kubkiem kawy w ręce, w bezpiecznej odległości 5 metrów od kampera, w którym śpi dziecko. Przestrzeń osobista jest w końcu ważna i potrzebna, nawet przez tę jedną godzinę dziennie. Za to trochę inaczej to wygląda, gdy do kampera wprowadził się Tomasz, zaś Mia przestała drzemać w ciągu dnia. Jak to w małżeństwie bywa, trzeba się dotrzeć, a kiedy przeprowadzasz się z mężem i dzieckiem do 12 mkw, trzeba ustalić pewne zasady, które są oczywiście nagminnie łamane przez tych, którzy ich nie wymyślali (Mię i Tomasza). W trakcie wcześniejszych lat podróżowania z Mią wypracowałam sobie pewne triki. Na przykład smażyłam rano wieżę naleśników i miałyśmy zawsze kilka na kolację i na przekąskę. Tomek zjada wszystkie naraz, więc trick jest nieaktualny. To samo tyczy się makaronu lub innego obiadu, który odgrzewałam następnego dnia. Mam też przekąski kryzysowe, bo zdarza się, że dziecko potrzebuje kawałka czekolady, by uświadomić sobie, że dziejąca się właśnie tragedia wcale nią nie jest. Tomek niczym pies myśliwski potrafi wszystkie wytropić i zjeść. Fakt ten oczywiście skrzętnie ukrywa. Jednak największym, bezczelnym i niewybaczalnym przewinieniem jest wykończenie kawy, również tej awaryjnej (tak, mam awaryjną, bo przezorny zawsze zabezpieczony, a życie przed kawą nie istnieje), i nie wspomni mi o tym. Prócz wielu mniejszych, mam jedną istotną wadę – jeśli nie wypiję rano filiżanki kawy, bez kija do mnie nie podchodź. Nie raz, nie dwa zdarzyło się niestety, że obudziłam się o 5 rano w środku lasu lub gdzieś na górze i okazało się, że kawy nie ma. Nie omieszkałam wówczas obudzić Tomasza i wypytać, gdzie ją schował. To, ile razy usłyszałam, że przecież wczoraj ją skończył i trzeba kupić nową (o czym nie wspomniał wcześniej), jest wprost nieprzyzwoite. Do najbliższej miejscowości jest 20 kilometrów, dziecko śpi, więc nie wypada go budzić dla filiżanki kawy, a ty masz w głowie setki planów zemsty. Sytuacja powtarza się nagminnie, więc poważnie zaczynam zastanawiać się nad odstawieniem trunku, by ratować małżeństwo. „Matki są niezwykle zorganizowanymi istotami. Potrafimy żyć w kamperze, ugotować, zaplanować, popracować, a i dostarczyć wszystko w terminie, zrobić pranie w rzece. I jeszcze wstać o 4:30 rano, żeby podziwiać wschód słońca z kubkiem kawy w ręce, w odległości 5 metrów od kampera, w którym śpi dziecko”. Jak wygląda życie w 12 mkw? Całkiem zwyczajnie. Jest śniadanie, obiad i kolacja, gotowanie i zmywanie. Jest zabawa z Mią i pogadanki. Oboje z Tomaszem pracujemy, z tym, że ja wstaję wcześnie rano i zaczynam pracę o 5-6 rano, zaś Tomasz ma zmianę wieczorną. To, co się zmieniło, to organizacja czasu. Nie ma mowy o jego marnowaniu, bo wybór jest prosty: albo czas z Mią, albo nadrabianie pracy. W naszym kamperze mamy wszystko, czego nam potrzeba. Prąd jest z solarów zamontowanych na dachu. Jest toaleta, jest też prysznic. Jest kuchenka, zlew i lodówka. Jest łóżko, które trzeba pościelić i powierzchnia, którą trzeba wysprzątać. Jest nawet mały poręczny odkurzacz, ręczny mikser do szejków i za dużo deskorolek na metr kwadratowy. Zmiana polega na tym, że w planie co kilka dni jest poszukiwanie wody i miejsca, gdzie tą zużytą można opróżnić. Codziennie szukamy też miejsca, gdzie możemy zaparkować na noc, bo lubimy zmiany i jeśli już żyje się w aucie, to trzeba z tego korzystać. Z ostatnim nie ma problemu, bo miejsca te są zazwyczaj na dziko i zazwyczaj są przepiękne, choć zdarza się i spanie na parkingu. To, co jest najtrudniejsze i zarazem najpiękniejsze w naszej sytuacji, to spędzanie ze sobą czasu 24/7, i to sporo tego czasu w niewielkiej przestrzeni. Okazuje się, że nie jest to trudne, ale potrzebne są pewne zasady (te nagminnie łamane). Na koniec dnia jest tak samo jak w domu, przyzwyczajasz się i staje się to dla ciebie normą. Mały metraż nie przeszkadza, widoki zachwycają, twój czas samemu (o tej 5 rano na zewnątrz kampera) staje się ulubioną rutyną. Moja rodzina ignoruje wschody słońca na rzecz snu. Obydwoje wychodzą z założenia, że im dłużej pośpią, tym lepiej dla nich i otoczenia. Więc to jest mój czas, na myślenie, na podziwianie świata, śmianie się na głos, kiedy zdam sobie sprawę, że siedzę właśnie na skale o 5 rano, popijam kawę i patrzę na ocean. A świat naokoło dopiero zacznie się budzić, albo jeszcze długo nie.

uważaj o czym marzysz